Strona główna » AKTUALNOŚCI » 7 dni na rowerze, to mało czy dużo?

7 dni na rowerze, to mało czy dużo?

Zastanawiałem się czy opisać mój tegoroczny rowerowy wyjazd. Postanowiłem jednak napisać kilka słów, może moje doświadczenia komuś się przydadzą.

Wyjazd w tym roku traktowałem jako testowy, ponieważ był to mój pierwszy tak długi wyjazd solowy. Chciałem sprawdzić jakie spotkają mnie sytuacje w jeździe samemu na rowerze, i może jako przygotowanie do innych wypraw.

Na rowerze jeżdżę już ładnych parę lat i jakieś doświadczenia w tym zakresie już posiadam, małe bo małe, ale zawsze.

Jak wspominałem o wyjedzie jednemu z moich znajomych, to bardzo się dziwił, że jadę w pojedynkę. Padały pytania: „A co jak ci się rower popsuje?”, „Jak będzie kiepska pogoda”, „Czy to bezpieczne”.

Są osoby, które preferują wyjazdy w grupie i takie które jeżdżą samemu. Z jednymi i drugimi często rozmawiałem podczas różnych spotkań rowerzystów. Jedne i drugie rozwiązania mają swoje wady i zalety. Wszystko zależy od osobistego podejścia do danej sytuacji.

Wyjazdy grupowe na pewno są łatwiejsze w organizacji. Można odpowiednio podzielić ekwipunek – narzędzia, części zamienne i zapewnia większe bezpieczeństwo. Niestety jak to w grupie, bywa różnie. Jedni jeżdżą szybciej, drudzy wolniej, inni lubią asfalt i wpadają w zły nastrój jak tylko zobaczą złą nawierzchnię, inni wolą drogi boczne i mniej zatłoczone. Dla jednych ważne jest dojechanie do celu jak najszybciej, a dla innych wolna jazda i bardzo uważne obserwowanie okolicy w wyszukiwaniu lokalnych atrakcji.

Jazda samemu pozwala dostosować obciążenie jazdy do aktualnych warunków, i swojej kondycji. Pozwala dobrać trasę do swoich preferencji. Chcemy asfalt to planujemy asfalt, chcemy drogi polne to takimi jedziemy. Można też jechać na tak zwany „żywioł” bez większego planowania, ale osobiście w tak długim wyjeździe nie polecam. Niestety mniejsze jest bezpieczeństwo wyjazdy w porównaniu z wyjazdem w grupie.

Ja preferuję dokładne wcześniejsze przygotowanie trasy pod swoje preferencje. Oczywiście trzeba mieć świadomość, że może zdarzyć się jakaś nieprzewidziana sytuacja, więc zawsze trzeba planować z odpowiednim zapasem.

Osobiście przy planowaniu trasy wyprawy, zawsze korzystam z elektronicznych map, które mają bardzo dużą zaletę – są bardzo dokładne – co pozwala odnaleźć nawet niewielkie ścieżki. Niestety, każde urządzenie elektroniczne potrzebuje jakiegoś zasilania, więc trzeba o tym pamiętać i korzystać z powerbank-ów lub prądnicy. Ja osobiście preferuje prądnicę i dobrą ładowarkę do niej. To rozwiązanie pozwala na jazdę z włączoną mapą w pełnym podglądzie przez cały dzień. Oczywiście warto posiadać wersję papierową mapy w razie jakieś awarii. Biorę takze jeszcze zapasowy telefon, aby mieć awaryjny pod ręką.

Bardzo ważna sprawa podczas planowania, oprócz zaplanowania noclegów, trzeba sprawdzić rozlokowanie sklepów po drodze, aby móc zaopatrzyć się w różnego rodzaju napoje. Ktoś powie, przecież teraz zawsze znajdzie się gdzieś miejsce gdzie można coś kupić. Niestety, okazuje się, że niekoniecznie. Jeżeli planujemy jazdę drogami bocznymi czasami, przez wiele dziesiątek kilometrów takiego miejsca nie ma i zostaje nam tylko prośba o wodę u mieszkających tam ludzi, a nawadniać się trzeba.

Pamiętajcie, że wszelkie plany mogą „wziąć w łeb” jeżeli przydarzy nam się jakaś awaria roweru. Trzeba się na taka ewentualność oczywiście przygotować. Zapasowe dętki i odpowiedni zestaw łatek to oczywiście podstawa. Ale trzeba także mieć podstawowe inne narzędzia takie jak: skuwacz łańcucha, klucz do kasety, zestaw podstawowych kluczy pasujący do naszego roweru, klucz do szprych, no i oczywiście same szprychy rozmiarem dopasowane do naszych kół. I coś bez czego obejść się we współczesnym świecie nie można, czyli opaski plastikowe popularnie zwane trytytkami. Warto mieć też jakąś taśmę np. izolacyjną. Te rzeczy pozwolą na naprawę na miejscu większości usterek aby pojechać dalej.

Nie raz w rozmowach padało pytanie: jaki dystans dzienny wyznaczyć? Odpowiedź nie jest łatwa, ponieważ trzeba wziąć wiele czynników pod uwagę.

  1. Nasza kondycja – wiadomo zawsze „Mierz siły na zamiary”, aby nie przedobrzyć i nie kierować się jakąś chorą ambicją.
  2. Teren w jakim się poruszamy – wiadomo, jak będą górki przejedziemy o wiele mniej.
  3. Obciążenie – trzeba pamiętać, że jedziemy z o wiele większym obciążeniem niż jak jeździmy „koło komina”, co też trochę nas spowalnia.
  4. Pogoda, której nigdy nie przewidzimy do końca i zawsze może nas zaskoczyć.
  5. No i oczywiście główny bohater, czyli rower, który jaki by nie był musi być bardzo dobrze przygotowany. Podczas takiej wyprawy to on dostaje najbardziej „w kość”. Zainwestowanie w dobrej jakości opony, łańcuch, hamulce to podstawa.

Z wieloletniego doświadczenia, wiem że średnia samej jazdy tej z licznika (która zawsze jest większa) ma się nijak do rzeczywistej  średniej z całego dnia, która przy planowaniu jest dla nas ważniejsza, pozwala nam określić czas jazdy, aby zmieścić się czasie w danym dniu. Ja osobiście określam rzeczywistą średnią jazdy z całego dnia na 10-12 km/h. I tu teraz pewnie ci co jeżdżą trochę na rowerze zaśmieją się i powiedzą „ale cienias, 10 km/h, przecież to szalenie mało”.

Oczywiście jadąc drogą asfaltową, w znanym terenie i bez obciążenia, przejeżdżając odcinek z punktu A do B, jest to bardzo mało. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że jadąc w nieznanym terenie z pełnymi sakwami, obserwując okolicę, robiąc jakieś zdjęcia, przerwy, wierzcie mi, wyjdzie Wam taka właśnie średnia. Radzę też, aby pierwszego dnia nie planować  dużego dystansu ponieważ możemy być trochę zmęczeni podróżą do miejsca startu. Warto dobrze określić start i zakończenie trasy w miejscowościach o dobrej lokalizacji komunikacyjnej, aby nie tracić dużo czasu na dojazd.

Teraz trochę o samej tegorocznej trasie. Plan i przygotowania trwały dwa tygodnie – wytyczenie trasy, noclegi, przygotowanie roweru. Trasa zaczęła się we Fromborku i wiodła po szlaku GreenVelo z modyfikacjami. Początek bardzo przyjemny, płaski, nad Zalewem Wiślanym, praktycznie bez górek i po drogach utwardzonych płytami betonowymi, choć płyty dla tylnego koła, to nie za dobre środowisko jazdy. Ciągłe dobijanie na łączeniach płyt nie wpływa dobrze na wytrzymałość elementów tylnego koła. Dalej przez Braniewo, po terenie Warmii i Mazur, do Lidzbarka Warmińskiego, Te tereny to bardzo urokliwe pejzaże z małymi gdzieniegdzie jeziorkami. Warto podjechać do ruin Zamku Biskupów Warmińskich w Pieniężnie. Bardzo dużo jazdy polnymi drogami szutrowymi. Można tam też przejechać odcinkiem ścieżki po starym torze kolejowym (około 10 km) – ścieżka szutrowa.

Za Lidzbarkiem Warmińskim, w stronę Węgorzewa praktycznie nic się nie zmienienia. Przewaga dróg szutrowych i polnych, Lecz robi się bardziej pagórkowato. Na tym odcinku warto wstąpić do klasztoru w Stoczku oraz przejechać do Bartoszyc – niestety aktualnie rynek w przebudowie. Warto także troszeczkę zjechać z trasy do opuszczonego Zamku Krzyżackiego w Barcianach. Okolice Węgorzewa to oczywiście jeziora i piękne widoki.

Za Węgorzewem, aż do okolic Suwałk to zabawa w podjazdy i zjazdy. Był to dla mnie najcięższy i jednocześnie najdłuższy odcinek. Oczywiście na tym odcinku trzeba zobaczyć: Tężnie w Gołdapi, Mosty w Stańczykach, Trójstyk Granic (Rosja, Litwa, Polska) i podziwiać piękne widoki. Warto zrobić sobie odpoczynek nad jednym z licznych jezior i wejść na jeden z tarasów widokowych w okolicy Jeziora Hańcza.

W 2018 roku jechałem już szlakiem w okolicach Suwałk i Jeziora Wigry, więc nie chciałem dublowć trasy. Postanowiłem na jeden dzień wstąpić trochę na Litwę. Odwiedziłem, kilka miejscowości, aby w okolicach Sejn wjechać z powrotem do Polski, kierując się do Augustowa.

Augustowa i kanału Augustowskiego nie trzeba nikomu opisywać, wiadomo jeziora, jachty, kanały i wspaniałe widoki.

Dalej to już Biebrzański Park Narodowy gdzie można naprawdę znaleźć miejsca bardzo spokojne, prawie nieskażone cywilizacją, oczywiście jeżeli zdecydujemy się na wybranie trasy po drogach polnych czy leśnych, rezygnując z przetartych szlaków. Niedaleko znajduje się małe miasteczko Suchowola określane (niby) jako geometryczny środek Europy, żal byłoby nie zjechać.

Jadąc przez jakiś czas po Szlaku Królowej Bony przejeżdża się przez Tykocin. Zamek, który tam się znajduje, niestety w całości jest współcześnie odbudowany, ale robi wrażenie. Trzeba też odwiedzić barokowy Kościół Świętej Trójcy.

Kolejny etap to Narwiański Park Narodowy i rewelacyjne kładki wśród bagien oraz samoobsługowe pomosty. Nieźle trzeba się nagimnastykować, aby samemu załadować obciążony rower na te pomosty. Bardzo duża różnica poziomów między kładką a pomostem. Będąc tu trzeba to zaliczyć.

Koniec wyprawy to Białystok skąd pociągiem wróciłem do Koluszek.

7 dni na rowerze dostarczyło mi wiele wrażeń. Dzięki temu, że wybrałem w większości drogi boczne, polne i leśne zobaczyłem wiele miejsc jakich nigdy bym nie zobaczył z typowego asfaltu. Przejechałem 794 km. Najdłuższy odcinek i zarazem najcięższy to 162 km (Węgorzewo-Zaboryszki, stanowczo za długi, ale miejsce noclegowe zmusiło mnie do takiego planu). Najkrótszy to ostatni dzień 71 km, dobry na leniwy dojazd do Białegostoku.

W trakcie jazdy „złapana” jedna guma i walnięta jedna szprycha, to jak na jazdę w 80% po trasach szutrowych (kamienie) i polnych, niewiele.

Wyjazd zaowocował w kilka nowych znajomości rowerowych i wymianę doświadczeń, co podsunęło kilka nowych pomysłów na kolejne eskapady rowerowe, które postaram się w przyszłości zrealizować.

Zbliżają się wakacje, więc zachęcam wszystkich do planowania krótkich i tych dłuższych wyjazdów rowerowych. Naprawdę warto.