Strona główna » AKTUALNOŚCI » POD GÓRKĘ, CZYLI ROWEREM PO GÓRACH.

POD GÓRKĘ, CZYLI ROWEREM PO GÓRACH.

Wiosna w tym roku nas rowerzystów nie rozpieszczała, były dni, w których nie bardzo chciało się wyjeżdżać, ponieważ albo padało albo wiało. Tym bardziej z niepokojem śledziliśmy prognozy pogody na czerwiec, gdyż był to miesiąc, w którym planowaliśmy nasz coroczny wyjazd rowerowy.

Niestety, w związku z pandemią znów tegoroczne plany wyjazdu musiały zostać znacznie zmodyfikowane, ale jak to mówią, „co się odwlecze to nie uciecze”, i pewien plan, odkładany już drugi rok, wcześniej czy później zostanie zrealizowany.

W tym roku padło na południe naszego kraju. Jak południe to oznacza tereny górskie. Trochę baliśmy się tego wyjazdu, bo niestety żadni z nas górscy kolarze. Dotychczasowe przygody rowerowe z górami w tle, to były raczej jedno czy dwudniowe wypady w niższe góry. Tym razem miało być inaczej. Nie dość, że góry to jeszcze wybraliśmy kierunek odwrotny, niż ten, co większość, czyli postanowiliśmy pojechać od niższych partii gór, do najwyższych. Tak wyszło, ponieważ tak lepiej było to rozplanować pod względem logistycznym. Oznaczało to niestety jazdę praktycznie cały czas pod górę.

Początek to Rzeszów, do którego dotarliśmy oczywiście pociągiem. Podróż tradycyjna, wieszaki na rowery w wagonie, nawet dało się powiesić bez żadnego problemu, wieszaki na odpowiedniej wysokości, co niestety nie zawsze się zdarza w naszych pociągach.

Pierwszy etap naszego wyjazdu, do Ustrzyk Dolnych, traktowaliśmy, jako taką rozgrzewkę i przyzwyczajenie do jazdy przez dłuższy czas po przewyższeniach, dłuższych niż te spotykane w naszych okolicach. Oczywiście przy planowaniu zawsze wybieramy trasy mniej uczęszczane z małym ruchem samochodowym, jeżeli jest to możliwe to nawet ścieżki i dukty. Pozwala to na większą radość z jazdy, a często zobaczenie ciekawych miejsc niewidocznych z głównych dróg.

Po objechaniu najciekawszych miejsc Rzeszowa (Stary Rynek, Zamek Lubomirskich, Starówka) ruszyliśmy na zaplanowaną trasę. Początek naszej trasy poprowadziliśmy po znanym już od dawna szlaku GreenVelo. Za miejscowością Dynów (około 10 km) pożegnaliśmy się z GreenVelo, który odbijał na wschód, a my jechaliśmy dalej na południe wzdłuż rzeki San. Odcinek nad Sanem bardzo urokliwy i spokojny. Zresztą ten etap raczej spokojny, przeważnie drogi o dobrej nawierzchni, rzadko jakieś szutry, było trochę podjazdów, ale nie za długich, tak 2 do 3 km. Startowaliśmy z wysokości około 250 m n.p.m., by zakończyć w Ustrzykach Dolnych, na wysokości około 480 m n.p.m.

Dzień drugi, zaczął się postraszeniem deszczem, rozpadało się, a jazda w deszczu nie należy do zbyt przyjemnych. Trochę los nam sprzyjał, bo po pewnym czasie przestało padać, i można było ruszyć, choć na niebie podążały dalej groźnie ciemne chmury, co chwilę strasząc lekkimi opadami. Każdy chyba słyszał powiedzenie „Rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady”, tego dnia mieliśmy cały przekrój tych gór. Piękne bieszczadzkie krajobrazy, Bieszczadzki Park Narodowy, znane wszystkim miłośnikom tych rejonów miejscowości: Lutowiska, Wetlina, Cisna, a pośród nich ciągnące się po kilka kilometrów podjazdy i jeszcze przyjemniejsze zjazdy. Niestety tu już robiło się dość wysoko, bo wjeżdżaliśmy na wysokość około 860 m n.p.m., co powodowało zmęczenie. Nie bylibyśmy sobą gdybyśmy nie wybrali trochę mniej uczęszczanych szlaków, pojeździliśmy po bocznych, często szutrowych, kamienistych drogach. Właśnie tam spotkaliśmy „Bieszczadzkiego diabła”.  Niedaleko Cisnej, a dokładnie Dołżycy, w środku lasu spotkaliśmy jednego z ostatnich w Bieszczadach, smolarza – Zybycha. Chwila rozmowy z naprawdę ekstremalnym człowiekiem, musowo było wysłuchać jego opowieści, bezcenne. Niestety czas było jechać dalej. Zbychu kazał wszystkim przekazać pozdrowienia, więc cytuję „Pozdrów wszystkich od Zbycha z wypału”. Z wypału już niedaleko było do Cisnej. W Ustrzykach Dolnych startowaliśmy z wysokości około 480 m n.p.m., by zakończyć w Cisnej, na wysokości około 550 m n.p.m., po drodze kilkukrotnie wjeżdżając na wysokości 600 do 850 m n.p.m. Czasami zmęczenie było duże, ale widoki wynagradzały wszystko.

Następnego dnia kolejny etap zaczęliśmy od podjechania do Bieszczadzkiej Kolei Leśnej. Małe i raczej szybkie zwiedzanie, i dalej w trasę. Ten etap miał być odpoczynkiem po wczorajszym „wspinaniu się” na kilka górek. Na wykresie, jaki pokazywała nam mapa miało być więcej zjazdów niż podjazdów, więc trochę wytchnienia było w planach. Niestety tego dnia, jak na złość plan pokrzyżował nam zachodni wiatr o sile około 25-30 km/h (według wskazań IMGW). Połączenie ciągle wiejącego wiatru i długich, choć o wiele mniejszych już podjazdów dawało nam w kość, i na przekór wcale nie było łatwiej. Wiatr był czasami tak duży, że nawet na zjazdach trzeba było kręcić. Na tym etapie opuszczaliśmy Bieszczady i wjechaliśmy w rejon Beskidu Niskiego. Krajobraz tego terenu to przeważnie duże, pagórkowate porośnięte trawą pagórki, nawet nie tak wysokie. Tak to po woli i w miarę spokojnie dojechaliśmy do urokliwej miejscowości Krempna, gdzie zaplanowaliśmy tego dnia postój. Etap ten zaczynaliśmy na wysokości 550 m n.p.m., by zniżyć się do około 400 m n.p.m., niby zjazd, więc powinno być lekko i przyjemnie, ale w nogach, zaczynało być czuć zmęczenie. Drogi na tym etapie to dobre drogi o nawierzchni asfaltowej i trochę duktów o dość twardym podłożu.

Kolejny dzień powitał nas przepiękną pogodą, niebo bez żadnej chmurki, a po wietrze prawie nie było śladu. Ruszyliśmy w kierunku Magurskiego Parku Narodowego i doliny rzeki Wisłoki. W Dolinie Wisłoki znajdują się pozostałości starych wysiedlonych w ramach powojennej akcji „Wisła”, łemkowskich wsi. Przejazd od, nieistniejącej już miejscowości Nieznajowa, to duża frajda, szczególnie w tak piękny dzień. Wiele miejsc związanych z historią Łemkowską oraz liczne przeprawy przez rzekę. Po drodze mija się liczne wypasy owiec. Warto poczytać na mijanych tablicach, o historii tego regionu. Niestety z kilometra na kilometr wjeżdżaliśmy w górę, początkowo na wysokości około 500 – 600 m n.p.m., aż w okolicy Krynicy Zdrój na wysokość około 760 m n.p.m., co przy coraz bardziej rosnącej temperaturze, robiło się naprawdę dość ciężkie. Dlatego sam zjazd w dół do Krynicy był wielką przyjemnością. Etap ten zakończyliśmy w Krynicy Zdroju. Ten odcinek to w większości jazda drogami szutrowymi i leśnymi.

Następnego dnia ruszyliśmy dalej. Trasa między Krynicą Zdrój, a Muszyną, to rewelacyjnie wykonana ścieżka rowerowa w ramach Velo Krynica i innych szlaków rowerowych. Tak praktycznie, aż do Piwnicznej Zdroju to lajtowa jazda przeważnie z górki. Na tym odcinku postanowiliśmy wjechać na teren Słowacji po przez kładkę w Żegiestowie. Taki zamiar mieliśmy już wcześniej. Przy wcześniejszym planowaniu podróży, plan był taki, że już za Komańczą mieliśmy wjechać na teren Słowacji, ale niestety przepisy związane z przekraczaniem granicy, dotyczące COVID-19, nam na to nie pozwalały, po prostu brakło nam dwóch dni do wymaganych terminów szczepień. W razie kontroli po stronie Słowackiej groziła nam wysoka kara pieniężna i skierowanie na kwarantannę, więc zmieniliśmy naszą trasę.  Trzeba też wspomnieć, że przekroczenie granicy ze Słowacją wymagało rejestracji na odpowiedniej stronie internetowej. Może i nawet lepiej, że tak się stało, bo tak nie przejechalibyśmy Doliną Popradu. Dolina Popradu, po prostu bajka, płasko, piękne krajobrazy i cudowna pogoda, nic dodać nic ująć, trzeba samemu zobaczyć. Na stronę polską wjechaliśmy w Piwnicznej i tu skończyła się to, co fajne, czyli zjazd w dół, a zjechaliśmy do 360 m n.p.m. Mieliśmy w tym miejscu, dwie opcje, jedną pojechać dalej drogami o bardzo dobrej nawierzchni dodając sobie około 50 km, lub drugą, przedostać się górą po szczytach na wysokości około 930 m n.p.m. Oczywiście, wybraliśmy wersje drugą. Trochę ten wybór dał nam „popalić”. Jakbyśmy jechali na rowerkach MTB, grubych oponach i bez sakw, byłaby to fajna, trochę na zmęczenie, trasa. Niestety my jechaliśmy na rowerach trekkingowych, obciążonych z tyłu i z przodu sakwami, raczej na dość cienkich oponach, a to robi różnicę w takim terenie. Prędkość przejazdu znacząco spadła. Po dojechaniu do Bacówki na Obidzy (931m n.p.m.), przejechaniu po szczytach, bardzo fajną ścieżką, zaczął się zjazd, niestety nie był to zjazd komfortowy, ponieważ po skalnych kamieniach, który swój koniec miał w Rezerwacie Biała Woda. Jakoś się udało. Od tego momentu to już tylko „rzut beretem” do Szczawnicy gdzie zaplanowaliśmy koniec tego etapu. Do tej pory podczas naszego wyjazdu nie spotkaliśmy praktycznie żadnego rowerzysty z sakwami, ciekawe dlaczego?

Już następnego dnia rano, ruszyliśmy po przez teren następnego na naszej trasie parku narodowego, czyli Pieńińskiego Parku Narodowego, dalej. Na tym odcinku wjechaliśmy na urokliwą ścieżkę pieszo-rowerową nad Dunajcem. Większość ją pewnie zna, ponieważ jest to jedna z atrakcji pobytu w Szczawnicy, i jest także na trasie Velo Dunajec. Przez Czerwony Klasztor do Sromowców Niżnych, i Niedzicy, aż do miejscowości Frydman pojechaliśmy po szlaku Velo Dunajec, po drodze podziwiając piękne widoki, asfaltowe ścieżki, ale niestety cały czas pod górę. W Frydmanie odbiliśmy od szlaku, by móc dojechać do następnego szlaku rowerowego tzn. „Szlaku wokół Tatr”, na który wjechaliśmy za miejscowością Nowa Biała. Kto jechał tym szlakiem to wie, że tu zaczynają się widoki na przepiękną panoramę Tatr. Szlak wokół Tatr warty polecenia, gdyż są to drogi i ścieżki bardzo dobrze przygotowane dla rowerzystów. Celem tego etapu było Zakopane. Oczywiście, żeby się trochę zmęczyć (jakby tego było mało), nie proste wjechanie do Zakopanego, tylko przez Ząb na Gubałówkę. Tym sposobem znaleźliśmy się w najwyższym miejscu, na jakim byliśmy do tej pory, czyli wysokości 1123 m n.p.m. Zmęczeni podjazdami tego etapu, zjechaliśmy przez Kościelisko do Zakopanego, aby się zregenerować. Zakopanego raczej nie trzeba nikomu przedstawiać, tłumy ludzi na Krupówkach, więc raczej lepiej szybko poszukać czegoś spokojniejszego w okolicy.

Kolejny dzień, wydawałoby się, że lajtowy, bo przecież zaczynamy w Zakopanym, więc przed nami tylko zjazd. Początek, fajny, łagodnie trochę w dół, trochę w górę, po kilku dniach można się już przyzwyczaić. Na tym odcinku, także skorzystaliśmy trochę ze ścieżek wchodzących w skład „Szlaku wokół Tatr”- okolice Czarnego Dunajca. Naprawdę ścieżki fajnie przygotowane, nawet dla mniej wprawionych rowerzystów, bez problemu do przejechania, część poprowadzona po nasypie dawnych torów kolejowych – polecamy. No i koniec tego dobrego, pierwszy „strzał” w górę tego etapu, zaczął się w okolicach miejscowości Zubrzyca Dolna. Prawie 20 kilometrowy odcinek podjazdu, który kończył się w Babiogórskim Parku Narodowym na wysokości 1050 m n.p.m., dobrze, że był to odcinek typowo asfaltowy, to nie było większych problemów z podjechaniem, choć trwało to trochę dłużej niż zwykle na takim odcinku w naszych okolicach. Później to już kilkukilometrowy zjazd do Zawoi, czysta przyjemność. W pewnym momencie zauważyliśmy, że przez te kilka dni w górach, nie cieszą nas już tak bardzo zjazdy, a to dlatego, że jak jest zjazd, to za tym kryje się podjazd. Oj zmienia się podejście do jazdy. No i się sprawdziło. Za Zawoją, nasza nawigacja poprowadziła nas bardzo precyzyjnie dalej, niestety nie uwzględniła tego, że nie jedziemy rowerem MTB bez sakw, tylko turystycznie z sakwami, więc zaczęła się zabawa w podjazdy i zjazdy na typowych stromych, górskich ścieżkach leśnych. I tu sakwy zrobiły swoje, czyli niestety nie za bardzo dało się manewrować, aby bezpiecznie zjechać, musieliśmy kilka razy poprowadzić rower. No cóż i tak bywa na wyjeździe rowerowym, priorytet to dojechać do celu bezpiecznie. Nasze „wędrówki rowerowe” po górach praktycznie skończyły się w miejscowości Jeleśnia, gdzie już do celu naszej podróży było niedaleko.

Żywiec, bo to był cel tego dnia, i całości naszej wycieczki, powitał nas skwarem lejącym się z nieba. Niestety, po przeprawie przez ostatnie górskie kilometry rowery musiały zostać poddane czyszczeniu na myjni samochodowej. Należało im się, dzielnie się sprawowały przez około 650 km, jakie przejechaliśmy, i to bez żadnej awarii.

Oczywiście jak Żywiec to Muzeum Browaru Żywiec, więc i my zrobiliśmy to, co w Żywcu zrobić trzeba…, czyli zwiedziliśmy muzeum i dokładnie „obejrzeliśmy” eksponaty.

Dalsza podróż to powrót do domu, niestety z braku juz czasu, pociągiem. Został trochę niedosyt, bo chciało się jechać dalej, choć na starcie w Rzeszowie mieliśmy obawy, że nie damy rady, bo przecież żadni z nas do tej pory „górale”, ale jakoś się udało. Podstawą okazało się dobre przygotowanie rowerów. Na górskich drogach i ścieżkach koła przenosiły duże obciążenia, musiały nie dość, że unieść nas to i nasze bagaże. Łańcuch, dzięki częstemu korzystaniu z niskich przełożeń, a naprawdę doceniliśmy istnienie niskich przełożeń, tak niedocenianych w naszych rodzinnych okolicach, dzielnie sprostał zadaniu i wytrwale przenosił naprężenia związane z podjazdami. Taka rada dla wszystkich – nie oszczędzajcie na dętkach i oponach. Warto zainwestować w dobra oponę, z dobrym współczynnikiem odporności na przebicie, zaoszczędzi to czas, który przeznaczylibyśmy na ewentualną naprawę, który można wykorzystać przecież na inne przyjemności podczas wyprawy. Mimo, że nawierzchnia podczas tego wyjazdu to często ostre kamienie i szutry, a sakwy swoje ważyły, to tym razem nie złapaliśmy żadnej „gumy”.

Czy pojedziemy w góry jeszcze raz? Oczywiście, że tak, już podczas tego wyjazdu nakreśliły się nowe górskie plany do wykonania – oj, z roku na rok coraz więcej tych planów.

Może ten opis posłuży komuś, za podpowiedź do zaplanowania i zrealizowania swojej wyprawy rowerowej, do czego bardzo zachęcamy.

Darek i Sławek